25 February 2010

*desert-ed post - san pedro de atacama











we have made it to the atacama desert! san pedro de atacama - a town in the middle of the destert surronded by sand and grass. we went sandboarding on the dunes and it was absolutely fantastic, so so much fun riding down the dunes with sand getting everywhere, and i mean it - EVERYWHERE. it was slightly spoiled at the end by the fact that i "rode" into a girl and my board bruised her heel. ufff. one need to be careful! after that we went to valle de la luna and it was also absoluetly marvellous,full of halucynogenic, colour-changing rock formations. impossible to imagine what kind of artistic and engineering skills it required from the Creator. the next day we got up mad early (3.30am) to go to el tatio geysers at 4300 meteres above the sea level. we expected the altitude sikness but nothing was wrong at all. whoooho!!! our driver was late, grumpy and was speeding through the rocks as if he was on a motorway almost touching the rock formations at the turns. the most predictebale thing happened - we got a flat tyre in the middle of the rocky road and had to wait for another bus to come along with help. when we finally got to the geysers, they were pretty amazing, with boiling water being spat out from underground. one of the geysers bubbles for 4 minutes and then goes to sleep for 11 minutes with a perfect regurality. apparently it takes 11 minutes for the water to heat underground and come back up. note bene the water boils in less than 100 degress coz the air is thiner up here. wow! i wish i had been more studious at school to know more abaout all that. but hey, atleast there is a second chance for all of us who dont remmeber stuff from school - you can always go travelling and learn it first hand :)
we also went to the hot springs, but the water was not as hot as in pucon in chile- or maybe we are just getting spoilt.
on the way back the driver took us to "the indegenious village" which seems to exist only for tourists" sake - not too indegenious at all! a few houses, and dozens of gringos around. seems that the only activity of the village was selling empanadas for the tourists and charging for the toilets. suprisingly they had solar batteries at most of the houses.
the next day we joined a tour (handy and cheep enough) and we stared our bolivian adventure :)

*salta - basen pod bananowcem i droga przez pustynie




spedzilysmy dwa dni w salcie,na polnocy argentyny, w domu Davida gdzie plywalam sobie w basenie pod bananowcem otoczona cykaniem cykad. bylo tez pelno mrowek i komarow i to troche rujnowlo idyliczny obrazek. cale plecy mam pogryzione przez cos, aga mowi ze to pchly, ja wole myslec ze to komary, zwlaszcza ze nie ma tu malarii.
obeszlysmy kolejne koloniajne miasteczko, z przepieknymi kosciolami i placem otoczonym stylowymi fasadami. widzialysmy tez zakon gdzie zakonnice mieszkaja bez zadnego kontaktu ze swiatem zewnetrzym. wjechalysmy sobie na wzgorze bernarda popatrzec na miasto z gory. wieczorem pojechalismy do san lorenzo posluchac jak strumien plynie i pachnie noca. a i zjadlysmy pol kilo lodow. ot, proste rozrywki prostych wycieczkowiczek.
ludzie sa tu bardziej podobni do boliwijczykow, niz do eurpejczykow. sjesty przestrzegaja niemal religijnie, w poludnie same sie wloczylysmy ulicami a wieczorem byl taki tlok ze nie sposob bylo sie przepchac.
wsiadlysmy w autobus do san pedro de atacama w chile i tym samym chyba na dobre wyjezdzamy z argentyny (przynajmniej w czasie tej podrozy). droga byl niesamowita, czesciowo przez solniska, gory, miasteczka i wioski posrodku pustyni gdzie wydawaloby se ze nic nie zyje. droga wila sie miedzy niewyobrazalnymi tworami skalnymi, czasami az nie bylo wiadomo na co sie patrzy, czy to horyzont, czy gory, czy chmury. gdzies posrodku tej nicosci gupi bialy czlowiek wyznaczyl granice miedzy chile i argentyna postawil budke i wbija pieczatki. potem dobudowali tam szkole, (biegalo dookola chyba z 15 dzieci) i 3 malenkie sklepiki-budki z woda i slodyczmi. dowoz tego wszystkiego kosztuje kupe pieniedzy, dlatego tez wszystko jest tu przerazliwie drogie. ale w koncu jestesmy na pustyni. wkraczamy do san pedro poznym wieczorem (planowy przyjazd: 16.00) i idziemy ledwo oswietlonymi ulicami do hostelu w tym miasteczku otoczonym zwirem, piaskiem i skalami.

23 February 2010

*cordoba, here i think i could stay for a while....




in cordoba we were lucky to stay in the coolest hostel ever. or at least one of the coolest ones. the hostel was run by a french ex-futbolista and a turkish girl who used to work for a big chain of hotels and used to be all about manners and being posh and looking smart and left it all for a life in argentina and this cool place. she says it took her a while to rid off her posh self and she had to start eating with her hands and go a bit wild to level it all up :) anyhow, together with another french and an argentinian they run this amazing place with a really cool deco and bbqs on the roof.
the hostel fits very well in a beautiful town built by the jesuits. on every coner there ia a baroque church or two. (or at least they seem baroque, im not too much of an expert here). we went to the museum of antropology and saw how people from sierras and andes made sacrifices from humans and i could not help but wonder how much different it was from the christian sacrifice. we all thought that it would make our gods happy. im also fascinated by a dna distribution among the races. aparently 85% of the dna message is the same among all humans. another 5-6% is the genetic diffrence among the inhabitants of the same continent and 9-13% correspondes with diffrences between the continents. at least i wont leave as stupid as i came! we also visited buen pastor, a famale prison converted into galleries of moder art, a really beautifull place, i didnt understand much from the abstract art and there was no one around to explain it to me tho.
one of the evenings we spent having an asado (a bbq) on the roof with mattieu s friends but they didnt spak english and our spanish is still too basic to get the jokes so it was akward. we also went out to a night club and that was a good fun :)
the next day we had a pizza for breakfast in our corner coffe shop at 4pm and went shopping coz our backpacked wardroabes are geeting a bit...well, used.
on the way back we met a gut who we had met in ushaia a couple of weeks ago and it really felt like home to be called by name on the street.
we left this cozy yet cosmo city to go up north to salta.

19 February 2010

*wielka gora i winiarnie - mendoza














































mendoza kreci sie wokol dwoch rzeczy - wielkiej gory i winiarni. zaczynamy od wielkiej gory. wlasciwie to zaczynamy od drzemki w parku, bo jestesmy strasznie niedospane po nocnym autobusie i przekraczaniu granicy, ale jak juz dojdziemy do siebie ruszamy zobaczyc aconcague.oczywiscie nie obedzie sie bez zamieszania autobusowego ale to juz jest jakby wpisane w kazda podroz. aconcagua ma 6992 mnpm i sie prezentuje dumnie osniezona miedzy zielonymi, brunatnymi i szarymi szczytami alp. wejscie na gore wymaga sprzetu, przygotowania, i czasu. dla takich spacerowiczek jak my pozostaje popatrzec na nia z upodnoza (cos to brzmi niegramatyzcnie). ci co wchodza na gore dostaja plastikowa siatke na odchody, ktora musza oddac w bazie pod koniec wypawy. my przechadzamy sie po dolinie i podziwiamy. idziemy jescze zobaczyc punte del inka, taki twor skalno-erozyjno-hotelowy. po krotce: byl hotel na skale z goracymi zrodlami ale woda zaczela sie lac i skaly osuwac i chyba cos jak algi sie jeszcze w to wdaly i teraz jest atrakcja turystyczna. dosyc niesamowite. czekajac na autobus zasypiam nieopodal i budze sie pokryta gruba warstwa kurzu bo strasznie wieje. jemy niesamowicie przepyszne hot dogi, ktore wbrew oczekiwaniom nie nazywaja sie perro caliente ale completo.
winiarnie postanawiamy odwiedzic z wycieczka. nie jest to najlepszy pomysl bo bycie obwozona i oprowadzana nie jest idealnym sposobem na popoludnie ale przynajmniej wszystko nam opowiedza. dowiadujemy sie ze wino ma cialo i jak sie zabelta kieliszkiem to sie na sciankach osadzaja lzy i jak wino jest mlode to lzy szybko spadaja a jak starsze to wolniej. i jeszcze pokazuja nam winiarnie organiczna gdzie sie nie uzywa zadnych pestycydow ani nawozow tylko sadzi sie drzewa i one chronia od szkodnikow.
w hostelu wdajemy sie w bardzo zacieta dyskusje z przypadkowymi buenosairyjczykami o decyzjach, przeznaczeniu itp. pewnie ciagnela by sie do rana ale musimy pedzic na autobus do cordoby. jak zwykle towazryszy temu zamieszanie. autobusu nie ma, aga idzie do okienka i mowie ze nie ma na co oni ze przeciez jest. gdyby nie towarzysz turysta ktory nam powiedzial ze nasz sie zespsuli podstawili innej firmy na inne stanowisko to pewnie bysmy nie dotarly do cordoby, ale dzieka Bogu dotarlysmy :) a wszyscy mowia ze to w boliwi dopiero sie zacznie zamieszanie transportowe...

15 February 2010

*few days under the santiago smog






































































we spent a few days in santago, which to be honest looks and feels like a european rather than south american city.if only one would remove the shoeshiners and lower the temperature a bit it could be somethere in europe. same shops,same clotes and the same feeling of hectic rush hour. if compared to argentina senores just stare at us, but dont coment nor whisle. we havent decided which we like better yet ;)
we are staying with a really cool guy, and it is such a relief! we spent one of the evenings playing drinking games with pedro and his mates and we just laughted our heads off when at the early hours the guys were trying to pronounce ´chrzaszcz´ - ´beatle´ in polish.
however the biggest headline of santiago was meeting angela and david! we spent a day together,went to plaza de armas (the main square where old men play chess, just like in hanoi), we had a stroll around party-markety bellavista and took an elevator to the hill of san cristobal where we could admire the views. santaigo is huge and is souranded by the andes. someone says that almost a half of chilean population (16mln) lives in santiago. but because it is surrounded by the mountains the air does not move much so the whole city is bathed in smog. someone also says that there are 8mln tress in santaigo, but for the people to be well it should be at least 22mln. a bit of trivia.just so you know :)
angela and david cooked lunch and dinner ( mniam mniam thank you guys) and it felt as if we were back at the jervis street apartemnt in dublin. well agnes and veronica were missing...
the next day we went to see an excellent exhibition of photography by gert weigelt and to the museum of pre-columbian art where we saw how inkas were expanding from cuzco to the modern santiago territory,how waynu people in venezuela and columbia still bury their dead by removing ´soft parts´ and putting bones into the urnas and we saw how the fishermen who lived 7000 years ago near arica performed the surrgeries on their dead by removing soft parts and replacing them with wood and mud. 2000 years befor the egyptians! wow! we then spent some time in the bohemian barrio brasil and went to the fish market.... and there when i asked if i could take a photo of the fish the sellers called me over to their stand, handed in a huge fish and agnes took a great photo (coming soon). the only problem is that they were wering wellies and i had my flip flops on and the floor was floded by the fishy water... i can still smell it... oh well, what can you do? :)
we said goodbye to angie and david who were heading to atacama dester and we took our bus to mendoza. was so great to see you guys :)

12 February 2010

*goscina u niezrownowarzonego - valparaiso i vina del mar

























































a wiec trafil nam sie pierwszy ciut nieudany gospodarz.
byl absolutnie nieszkodliwy (mamus, nie ma czym sie martwic) ale nie odstepowal nas na krok, wszedzie chcial nas wozic samochodem (ja siedzialam z tylu z jego psem ktory ciagle pierdzial!) i non stop gadal i sie wymadrzal. a to jak poznal carlosa santane a to jak napisal ksiazke, jakim jest swietnym surferem, fotografem, podroznikiem i wogole jaki to jest najlepszy. przy czym nienawidzi i tu cytat: ¨brazylijczykow, niemcow,francuzow, ludzi z santiago, ludzi ze wsi, zodaikalnych blizniat i ryb, amatorow fotografow, turystow i ludzi z couch surfingu´ i nie pogadasz z nim bo on wie najlepiej, i o wszystkim ma opowiesc ktora trwa kilka przecznic. jak juz wczoraj rano bylysmy spakowane, gotowe do wyjscia na autobus do santiago to musial nam jescze pokazac pare ulubionych seriali, pare rzeczy na you tube i zaprosic swojego psa do moich znajomych na facebooku co razem zajelo pare godzin. ufff. jakos nie bylysmy na tyle asertywne zeby sie stamtad zawinac. troche nas to zmeczylo i szczerze mowiac przycmilo urok valaparaiso, ktore jest przepiekne. raj dla fotografow (nie wiem jak wogole smiem robic swoje nieprofesjonalne zdecia?) polozone na wzgorzach z widokiem na port i ocean. na szczyty wzgorz mozna sie dostac windo-tramwajami. domki i kawiarnie kolorowe i bardzo klimatyczne. wszedzie kleby kabli elektrycznych i gotowych scenek do zdjec. bylysmy w urokliwym domu pabla nerudy i w slawnej knajpie ktora jako jedna z nielicznych przetrwala czasy pinocheta i gdzie nie ma menu i podaja tylko jedno danie ponoc tam wynalezione: frytki z gotowana cebula, ze smarzonym miesem i jajkiem. i wszyscy przy stoliku jedza z jednego talerza.
vina del mar az taka urokliwa nie byla ale ma dosc fajna plaze i knajpki.
mocno wierzymy ze tymi 2 dniami wyczerpalysmy swoj limit na nieudanych ludzi spotkanych w podrozy :)z ulga wyjechalysmy do santiago gdzie mamy sie spotkac z angela i davidem :)

07 February 2010

*chilenskie mazury


































siedzimy w schronisku w pucon w chile, ktore rownie dobrze mogloby byc na mazurach albo w naszych tatrach. no moze poza miedzynarodaowym towarzystem o ktore w polszy troche trudniej. jest kominek nad ktorym susza sie skarpety, jest jakis chilisjski koles z gitara, kuchnia z herbata i pietrowe lozka z pierzynami.
aga uzadzila mi niesamowite urodziny z tortem, szampanem i cala pompa ktorej moznaby chyba oczekiwac tylko w domu wsrod najbiszych przyjaciol. a tu cala zgraja ludzi ktorych widze pierwszy i pewnie ostatni raz spiewa mi cumpleaños feliz i sciska jak siostre. ale to chyba natura drewnianych schronisk. i podrowaznia z aga :)
poza tym dzien zlecial w autobusie a wieczorem jak zaczelysmy swietiwac jedzeniem to nie moglysmy sie wytoczyc z restauracji (z przejedzenia nie przepicia). chyba nasze zoladki zapomnialy jak to jest miec wpakowany w siebie starter, glowne danie, deser i pol butelki wina. a i potem tort! nie to ze nie dojadamy - wprost przeciwnie przytylysmy, ale chyba jemy mniejsze porcje. zgodnie zdecydowalysmy ze trzeba jechac na polnoc gdzie bedzie cieplej i nie bedziemy tyle jesc.
dzis pojechalysmy do goracych zrodel los pozones i wylegiwalysmy sie w goracej widzie a na glowy padal nam deszcz. fantastyczne ze takie cos jest:) a dziecko powiezialo do mnie : ´ty jestes z innego kraju, prawda?¨
na wulkan villarrica nie mozemy wejsc bo fatala pogoda, wszystko w mleku z chmur (nawet nie widac co tracimy) i nie ma wspinania. no coz bedziemy musialy znalezc jakis inny wulkan po drodze.
jutro zostawiamy chilijskie mazury i ruszamy w kierunku santiago. sciski, pa

*argentinian lakes - bariloche and el bolson












































the argentinian lakes district turned out to be very pleasant(photos are coming).
in bariloche we stayed with carolina and her family. carolina went to mexico for ´a while´ and ended up travelling around central and south america for 2 years. she told us most incredible stories äbout staying in a colombian jungle with a shaman who healed her from some stomach infection with the hallucinogen plants that gave her visions of her present boyfriend, about transporting clothes to cuban families in la havana and how she traveled in cargo boats in panama. from a fresh law graduate she turned into a bit of a hippie. as carrie would say ´i couldn´t help but wonder; where our trip will leave us´?
we hikked together around llao llao and nahuel huapi, she showed us the most amazing arrayán trees which only grow in patagonia and die if moved somwhere else.
we then spent two days in el bolson, a hippie town south from bariloche. apparently it is the magical energy of the mountains that attracts all the hippies here and we could really see crowds of dread-locked, long-skirted and drum-playing individualas walking around town and selling their jams, earings and scarfs at the market. we met a guy in a park who was a perfect example of the hippiessness of the town and in his slightly disturbed way lectured us on life in el bolson where you sleep where people invite you, eat what they give you and money does not seem to exist. also for the first time in argentina we saw a bigger community of the indegenious mapuche. there is only 2% of the natives living in argentina and it seems that most of them live around patagonia (and some at the north).
we then moved to the chilean side of the lakes to pucon and from there we are gonna go up north.
hope all is well with you guys, take care :)

02 February 2010

*znow autobusem przez patagonie




























kolejne 30 godzin w podrygujacym zakurzonym autobusem przez patagonie - tym razem na polnoc - do krainy jezior. przejechalysmy slawna Droga 40 ale nie do konca wiemy czemu ona taka slawna, tylko kurz, gory usypane ze zwiru po obu stronach, ani zywej duszy czy samochodu przez setki kilometrow. jedynie niebo robi wrazenie i chyba widzialam krzyz poludnia, musze zgooglowac i sprawdzic. wszyscy tu pija mate. nie rozstaja sie z termosem i kubkiem nawet jak ida do supermarketu, jada autobusem czy przechadzaja sie ulicami. my tez popijamy jak sie znajdzie albo ktos nas poczestuje.
spotykamy mnostwo izraelitow podrozujaych po argentynie. jedna pani ´z tego kraju na i´ (tak mowimy sobie kodem) powiedziala ze oni wszyscy jada odraagowac po obowiazkowej sluzbie wojskowej. nic dziwnego.
spotkalysmy w supermarkecie w el calafate grupe polakow ktorzy przyjechali pochodzic tu po gorach i spotkanie zaraz sie przemienilo w sesje zdjeciowa w supermarkecie - niczym dzien wczesniej przy lodowcu :) pocieszajace jest ze tez mozna podrozowac mieszkajac w polsce.
nastepne pare dni mamy zamiar spedzic w argentynskiej i chilijskiej krainie jezior. idziemy sie spotkac z carolina, dziwczyna ktora nas tu gosci a teraz wlasnie sprzedaje ciastka na ryneczku.