25 May 2010

* san marcos nad jeziorem atitlan







6 rano, czas skonczyc impreze i poimprezowa gadanine i wsiasc w tzw. chicken bus i dojechac nad jezioro atitlan, do panajachel. wlewam w siebie kawe, wpycham kanapke, wsiadamy w autobus stylizowany na zolte amerykanskie szkolne autobusy i razem z odwswietnie poubieranymi gwatemalynczykami ruszamy w droge. jest niedziela, dzien targowy , dzien matki. chicken bus wydaje mi sie bardziej komfortowy od turystycznych minibusikow, wbrew oczekiwaniom nikt nie wiezie kurczakow. a moze to zmeczenie sprawia ze od razu zasypiam i budze sie tylko co jakis czas popodziwiac widoki i piekne haftowane kreacje gwatemalan?
w panajachel probujemy znalezc lodke do san marcos, co nie jest latwe zwarzywszy na fakt ze na drugi dzien musimy sie stawic na autobus do san cristobala o 7 rano. nie wiem czy wogole nam sie uda doplynac do san marcos. ale uparcie chodze i pytam i pyam i chodze az w koncu ktos mnie kieruje na druga przystan ktora ma wiecej lodek i tam mowia ze powinno sie udac wroic na czas. mkniemy wiec po jeziorze. otaczaja nas gory i wulkany. plecaki na dachu troche sie zamaczaja ale po pierwsze to lodka chlapie, po drugie deszcz pada wiec niedorzecznym byloby miec tu pretensje do kogokolwiek.
san marcos jest maciupka wioska na brzegu jeziora atitlan. wiekszoc backpackersow kieuje sie do san pedro - bardziej imprezowej miesciny. my wybieramy leniuchowo- relaksacyjna osade, po ktorej snuja sie hipisi, jogini i nawiedzone filozofki.
ide poplywac w desczu.
trafiamy tez na obchody dnia matki wiec gapimy sie bez konca na pieknie poubierane mamy w wieku od nastolatek po babuszki. sa przemowy i modlitwy i konkursy tanca w ktorych mozna wygrac plastikowa miske. ciagle leje...o swicie mkniemy lodka przez osnute mglami jezioro zeby zdazyc na autobus z panajachel o 7 rano. z nami przysypiajace dzieci plynace do szkoly, ludzie z koszami ananasow i cebuli zmierzajacy na rynek i cala reszta gdzies indziej podazajaca. wieczorem bedziemy spowrotem w meksyku.

No comments: